Jak wyleczyć się z perfekcjonizmu i zacząć żyć

Lubię to!
perfecjonizm para

Jak wielu wyleczonych perfekcjonistów, kiedyś uważałem mój perfekcjonizm za zaletę. Dziś wiem, że to pułapka, z której trzeba się wyrwać, bo paradoksalnie oddala Cię ona od doskonałości. Oto jak to zrobić.

STRESZCZENIE

  • Perfekcjonizm to przymus robienia czegoś bez końca – bo dla perfekcjonisty nic nigdy nie jest wystarczająco doskonałe.
  • Co nie jest doskonałe, jest beznadziejne – to istota filozofii perfekcjonisty, która każe mu dalej szlifować swoje dzieło, kiedy już dawno jest gotowe.
  • Perfekcjonizm wynika ze strachu, a nie z doskonałości. Fakt, że nazwa tej cechy pochodzi od „doskonałości” to tylko kamuflaż, jak cętki drapieżnika.
  • Najlepszym lekiem na perfekcjonizm jest świadomość celu mojego działania. Z inną precyzją odmierzasz mąkę przy robieniu pizzy, a z inną związki chemiczne przy badaniu krwi. Człowiek, który to raz pojmie, już nigdy nie będzie taki sam.
  • Wyleczony perfekcjonizm to siła. Po jasnej stronie mocy staje się umiejętnością robienia rzeczy najlepiej, jak się da W DANYCH OKOLICZNOŚCIACH. Wyleczony perfekcjonista to bezcenny pracownik.

CAŁOŚĆ

Wszystko należy zrobić tak prostym, jak tylko się da, ale nie bardziej Albert Einstein

Ja to samo powiedziałbym perfekcjonistom: wszystko należy zrobić tak doskonałym, jak tylko się da, ale nie bardziej. To coś, co perfekcjoniście nie mieści się w głowie. W jego świecie działanie jest często ważniejsze od rezultatu, a na pewno skupia znacznie więcej jego uwagi. Dobrowolne powstrzymanie się od dalszego doskonalenia swojego dzieła perfekcjonistę po prostu boli.

Kiedy pracowałem w dużej korporacji, miałem pracownika, do którego zadań należało przygotowanie kwartalnych raportów finansowo-operacyjnych z zarządzanego przez niego biurowca. Ich celem było przedstawienie kluczowych parametrów obiektu, czyli jego aktualnego „stanu zdrowia”.

Mój podległy menadżer regularnie spóźniał się z raportami, które w dodatku zawierały błędy liczbowe, mylne daty itp. Kiedy przyjechałem do niego na wizytację, akurat robił kolejny raport. Skorzystał z mojej obecności i raz po raz przychodził o coś zapytać albo się poradzić. Ku mojemu zaskoczeniu, 80% jego pytań dotyczyło szerokości marginesu, formatu tabelki, jakiegoś słowa we wstępie i ramki na okładce. Nadal nie miał kluczowych danych, ale robił wiele, aby jego bezwartościowy raport profesjonalnie wyglądał. Nigdy nie zapomnę jego zranionego spojrzenia, kiedy mu to wypomniałem.

Gdy byłem tłumaczem w Protokole Dyplomatycznym MSZ, tłumaczyliśmy m.in. menu na oficjalne kolacje dla odwiedzających Polskę rządowych delegacji. Były tam często wymyślne potrawy, o których nigdy nie słyszałem i których trzeba było szukać po opasłych słownikach, bo internetu jeszcze nie wynaleziono. Nie lubiliśmy tego, bo mieliśmy jeszcze do przetłumaczenia kilometry przemówień, dokumentów itp. Nawet przy moim ówczesnym perfekcjonizmie, delikatnie to ujmując nie przesadzałem z tymi poszukiwaniami i czasem wpisywałem, co tam podeszło. Któregoś dnia w menu były „Morele w Szodonie”. Co to do cholery jest ten szodon? Nigdzie tego nie było, więc napisałem coś tam o deserze owocowym i zająłem się przemówieniami. Tymczasem moja koleżanka od języka francuskiego – delegacja była z Kanady – wpadła w amok badania tego szodonu. Dzwoniła po jakichś znajomych, sprawdzała po egzotycznych książkach kucharskich, dyskutowała przez telefon z jakimiś ekspertami. Iwonka, mówię jej, wpisz tam jakieś „pierdoły w jazzie” i weź się lepiej za te przemówienia, bo do rana stąd nie wyjdziesz. I tak zobaczą ten szodon na talerzu. Wojna o to nie wybuchnie. Bez skutku. Kiedy ja zbierałem się po północy do domu, ona dopiero zaczynała tłumaczenie przemówień… Ale za to niektórzy goście na kolacji może przez sekundę zerknęli na jej menu, kiedy stawiano przed nimi te morele.

Do tego szodonu wracała jeszcze miesiącami, bo długo nie była pewna, czy dobrze to wtedy przetłumaczyła. Jako człowiek z silnie rozwiniętym instynktem koncentracji na rezultacie, nie potrafiłem tego zrozumieć. Cokolwiek by tam nie wpisała, nie miało to żadnego istotnego znaczenia i nie było warte kilku godzin życia, jakie poświęciła na swoje poszukiwania. Przynajmniej tak mi się wydawało do następnego podobnego zdarzenia. Wtedy zrozumiałem, że ona tak MUSI. Po prostu jeżeli coś robi, MUSI to robić perfekcyjnie do bólu, bo zna tylko dwa standardy: doskonały i beznadziejny.

Od tego czasu zacząłem dostrzegać u siebie i innych sytuacje, kiedy coś obsesyjnie doskonalimy nadal, chociaż to już jest lepsze, niż potrzeba dla określonego celu. To odruch. Teraz kiedy łapię się na tym, że robię coś lepiej, niż potrzeba W DANYCH OKOLICZNOŚCIACH, zadaję sobie pytanie, czy tak trzeba, czy tylko nie umiem sobie odpuścić. Kiedy nabierzesz tej umiejętności, w magiczny sposób przybędzie Ci czasu, bo przestaniesz go tracić na polerowanie do kości, gdy wystarczyło przetrzeć szmatką.

Perfekcjonizm to nie dążenie do doskonałości, tylko ucieczka od jej braku

Prawdziwy perfekcjonista zwykle rozumie, że to cecha, która wymusza na nim stres i działanie nie do końca dobrowolne. Ale nie umie się temu oprzeć. Najsilniejszy jest w nim strach, że nie zrobi czegoś dość dobrze… Często ten strach wyniósł z dzieciństwa albo jakichś przeżyć, w których ktoś od niego zbyt wiele wymagał albo po prostu bez końca wytykał tę pustą połowę szklanki. Ja swojego perfekcjonizmu nienawidziłem. Szczęśliwie dla mnie, dosyć wcześnie w życiu zacząłem pracować u Amerykanów, których ortodoksyjny pragmatyzm natychmiast mnie zachwycił. Zauważyłem, że moi superkompetentni szefowie potrafiliby to, co robią, zrobić 100 razy lepiej, ale mimo to robią tylko tyle, ile w DANEJ SYTUACJI potrzeba. Ich totalne zafiksowanie na rezultacie i świadomości tego, po co się coś robi, było dla mnie odkryciem na miarę Kopernika. Od razu zauważyłem też, że moja wcześniejsza obsesja perfekcjonizmu z dnia na dzień może stać się moją siłą. Bo umiałem zrobić coś najlepiej, jak się da, a teraz wreszcie zacząłem robić to najlepiej, jak POTRZEBA…

Dzisiaj to już utrwalony nawyk, który wszedł mi w krew. Kiedy piszę tego bloga, wiem, że mógłbym bez końca poprawiać zdania, dobierać lepsze słowa, skracać za długie fragmenty itp. Ale wtedy nigdy byś tego nie przeczytał, a przecież po to właśnie to piszę. Dlatego dzisiaj zamiast przymusu wiecznego poprawiania i doskonalenia mam poczucie wewnętrznej wolności – to ja, a nie moje obsesje, decydują, kiedy przestać. Klucz jest jeden: pamiętać, PO CO coś robię i do tego dostosować poziom doskonałości. To daje wolność. Uwielbiam pracować z „wyleczonymi” perfekcjonistami. Można u nich zawsze liczyć na najwyższą jakość, JAKA JEST WYMAGANA, a nie wyższą. Nie tracą nerwów i nie marnują czasu. Cieszą się życiem i pracą. Bezcenne.

 

ZADANIA DO WYKONANIA

  • Przy najbliższym poważniejszym zadaniu, jakie będziesz realizować, zdefiniuj sobie NA POCZĄTKU, konkretnie jaki rezultat ma przynieść Twoja praca. Odpowiedź musi być tak konkretna, aby ktoś patrząc z zewnątrz na Twoją pracę mógł od razu stwierdzić, czy to już, czy jeszcze. Zapisz swoją odpowiedź.
  • Umieść ją na widocznym dla siebie miejscu, kiedy będziesz pracować nad swoim zadaniem. Wracaj do niej uwagą często i monitoruj to, co robisz, z punktu widzenia założonego rezultatu. Zakończ pracę, kiedy już wystarczy, aby go osiągnąć.
  • Zobacz, jak się z tym czujesz. Wyobraź sobie, że pomimo zakończenia pracy, nadal byś ją kontynuowała… Rozumiesz teraz, dlaczego to nie miałoby sensu?

Jeśli ten tekst pomógł Ci albo zainspirował, podziel się nim z innymi.
Lubię to!